Rock progresywny
Artykuł niniejszy poświęcony będzie zagadnieniu muzyki. Lecz nie do końca w takim wymiarze, w jakim ją potocznie rozumiemy. Takie gatunki, jak pop, hip-hop czy dance to „wielcy nieobecni” mojego wywodu. Artykuł poświęcony będzie tematyce rocka, a ściślej rzecz ujmując: jego progresywnej, alternatywnej odmianie.
Problem Kazika
Niedawno w jakimś programie telewizyjnym oglądałem program muzyczny, którego bohaterem była postać niewątpliwie wyjątkowa – Kazik Staszewski. Przez wielu podziwiany, szanowany, będący wzorem do naśladowania dla dużej rzeszy młodych artystów. Komentarz mentora określający osobę Kazika opisywał jego dokonania muzyczne, jak również życie prywatne. Ciekawa postać – trzeba przyznać. Realizuje się facet w wielu projektach, m.in. Kazik Na Żywo, Kult, czy El Dupa (swoją drogą ciekawa nazwa zespołu, prawda?). Uderzyło mnie jednak jedno stwierdzenie dotyczące osoby Kazika. Mianowicie określenie go jako: „Guru polskiej sceny progresywnego rocka”. To fatalna pomyłka i poważne uchybienie w zły sposób określające to, czym w rzeczywistości progresywny rock jest. Na pewno Kazik do jego przedstawicieli nie należy, a już zdecydowanie daleko mu do bycia jego „guru” (choć pewnie wielu by tego pragnęło z całego serca). Szkoda, ponieważ jakaś część ludzi po obejrzeniu tego programu została wyśmiana w towarzystwie po stwierdzeniu typu: „Słucham najlepszego w Polsce progresywnego rocka. Tego z najwyższej półki – Kazika”.
W takim razie jeśli wyżej wymieniona postać ma z rockiem progresywnym tyle wspólnego, ile Anna Maria Jopek ze Slipknot, to czym właściwie ten rodzaj rocka jest?
Enigmatyczne słowa
Wyjaśniając to zagadnienie należy wyjść od nazwy (a właściwie nazw) znamionujących tą muzykę. Ok! Progresywność znaczy postęp. Już robi się ciekawie, nieprawdaż? Muzyka postępowa, postępująca, rozwinięta, ulegająca przemianom, zmienna, kalejdoskopowa, zawsze „w ruchu”, wielopoziomowa, zaawansowana. Uff, sporo tego, ale właściwie wszystkie te słowa znakomicie ilustrują pojęcie rocka progresywnego. Właśnie tak.
Jednak to nie wszystko. Mówi się o tej muzyce również: rock alternatywny, a zatem ukazujący to, co muzyka na ogół ukazuje, ale w inny sposób, od innej strony, zaskakująco, nieprzewidywalnie, krocząc „wąską ścieżką”, a co za tym idzie, do wąskiego grona odbiorców.
Subiektywny start
Myślę, iż wystarczająco dobitnie określiłem, czym rock progresywny nie jest. Czas więc na omówienie, czym jest. I tu zaczynają się schody. Dla mnie osobiście jest on wszystkim. Muzyką duszy, muzyką życia, muzyką „prawdy” [jak to zwykło się określać hip-hop (z całym szacunkiem dla liryki rapu – pod tym względem często dotyka prawdy)].
Posłużę się przykładem własnych doświadczeń. Moje pierwsze prawdziwe zainteresowanie muzyką w ogóle, miało miejsce w pierwszej klasie szkoły średniej (czyli jakieś 10 lat temu), a obiekt zainteresowania stanowiła muzyka klubowa. Takie sławy jak Westbam, Moquai, Lexy & K-Paul były moimi idolami. Ta muzyka wyrażała wszystko – radość, smutek, gniew, determinację, miłość. Techno mnie wzruszało i zachwycało. Wprawiało w szał, dawało radość z życia. I tak się ciągnęło przez kilka lat. Potem nastąpił krótki okres fascynacji hip-hopem. Polskim, amerykańskim, niemieckim, francuskim. Na zmianę – techno, hip-hop, techno, hip-hop, techno, hip-hop. Było wspaniale. Ta muzyka stanowiła moje „ja”. Identyfikowałem się z nią. Uważałem się za gościa, który słucha prawdziwej muzyki. Do czasu.
Parę lat temu poznałem pewnego młodego mężczyznę. Właściwie znałem go wcześniej, ale tylko z widzenia. Zaprzyjaźniliśmy się. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, szwendaliśmy się po mieście. O muzyce nie rozmawialiśmy (chyba już wtedy mój kolega wiedział, że ze mną nie ma o czym rozmawiać). Pewnego dnia, gdy siedzieliśmy u niego w domu, włączył jakąś płytę i powiedział: „Posłuchaj prawdziwej muzyki!”. I co? Odrzuciło mnie. „Co za nuda, ale dół. Lipa. Wyłącz to badziewie” – bulwersowałem się. Nie mogłem tego słuchać.
Tak właśnie wyglądał mój pierwszy kontakt z rockiem progresywnym. Totalna niechęć i awersja. Z czasem jednak, gdy tak siedzieliśmy rozmawiając, a w tle cicho brzmiała ta muzyka, przyzwyczaiłem się do tego, polubiłem, aczkolwiek w dalszym ciągu techno i hip-hop stanowiły dla mnie prawdziwą sztukę. Mijały dni, tygodnie. Pewnego razu poprosiłem kolegę aby pożyczył mi na parę dni jedną z „tych jego płyt”. Zgodził się. Pamiętam, że był to wieczór, zima, wiatr okrutny. Rozesłałem łóżko, wyjąłem discman-a, włożyłem płytę, zgasiłem światło, położyłem się, założyłem słuchawki, nacisnąłem przycisk „Play” i…
TRACH!!! Coś we mnie pękło, gdy sobie to przypomnę aż ciarki przechodzą mi po plecach. To było jak wizyta w innym świecie, w jakiejś dziwacznej, kolorowej krainie. W środku poczułem jakbym tę godzinę trwania płyty spędził w innym ciele, w obcym wymiarze. Nagranie dobiegło końca, a ja leżałem tak wpatrzony w mrok pokoju jeszcze dobre piętnaście minut. Cudowne przeżycie.
I tak się zaczęło. W miarę upływu czasu wartość hip-hopu, techno, czy innych POP – ularnych stylów muzycznych zaczęła ubożeć. Muzyka komercyjna stała się nudna i pusta. MTV z wyznacznika życia uległo metamorfozie, a teraz jest „pudłem pełnym baniek mydlanych”.
Progresywny rock mną zawładnął. Poznawałem nowe płyty, nowych wykonawców, różne odmiany tej muzyki, nowe warianty i metody odbioru dźwięków. Teraz jest to całe moje życie.
Coraz bliżej…
Istnieje pewna grupa artystów uprawiających ten rodzaj sztuki. To odszczepieńcy muzyczni ukazujący rzeczywistość z innej perspektywy. Głęboko i emocjonalnie. Często, aby dojść do sedna, trzeba pokonać plątaninę elementów pobocznych, całą masę dźwięków i różnorodnych, skomplikowanych motywów. To nie jest muzyka do jednokrotnego odsłuchania. Tu chodzi o coś więcej niż „ciarki” – o wnętrze i duchowość ludzką.
Rock progresywny to muzyka dla odważnych, dla tych, którzy kochają eksperymentować ze swoim umysłem, dla ludzi pragnących w stu procentach oderwać się od rzeczywistości i odlecieć gdzieś daleko. „Arriving Somewhere But Not Here” – jak głosi tytuł jednego z utworów pewnej grupy progresywnej. „Unosząc się gdzieś, lecz nie tutaj”.
To muzyka trudna, skomplikowana, wymagająca uwagi oraz skupienia. Dla osób wrażliwych, kochających piękno. Utwory często trwają po kilkanaście minut. Czasami też kilkadziesiąt. Mówią o ważnych rzeczach. Mówią o nas, o tym kim jesteśmy, co nas boli, a co daje szczęście, o miłości i cierpieniach przez nią doznawanych. Często utwory pozbawione są słów. Czy to nie genialne gdy jedynie za pośrednictwem instrumentów można słuchacza wprawić w zachwyt i wzruszyć tak, że aż gardło zaciska? (na tym właśnie polega fenomen jazzu). Rock progresywny to wieczna tajemnica, a im bardziej wydaje nam się, iż ją odkrywamy, tym mocniej konstatujemy, jak bardzo się myliliśmy i zaczynamy podróż od nowa. I od nowa. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż w końcu dochodzimy do miejsca, z którego już nie da się powrócić. Do miejsca gdzieś w nas samych, gdzie ziarno progresywności wypuściło pędy i na dobre się zadomowiło. Gdy to zrozumiemy, pojmiemy, jak cudowną rzeczą jest muzyka.
…i jeszcze bliżej…
Pozwolę sobie teraz na opis dwóch, moim zdaniem, znakomitych płyt z gatunku prog-rock. Obie różnią się między sobą, ale obie są klasykami. Pierwsza z nich będzie cięższa w odbiorze, natomiast druga nieco bardziej przystępna. Zabieram się zatem do dzieła, a Wam życzę wielu pięknych chwil, gdy już zaczniecie odsłuch:
1. Pink Floyd – „Ummagumma – live album” lub też wersja studyjna (zupełnie inna).
Zapewne wszyscy słyszeli nazwę Pink Floyd. Nie bez przyczyny. Ta angielska grupa powstała w połowie lat 60-tych (wiem, wiem, od razu narzuca się jazda z Beatlesami) i od tamtego czasu, aż do lat 90-tych tworzyli świetną muzykę. Niektóre z ich płyt są znane i lubiane, niektóre nieznane i lubiane, a jeszcze inne znane i nie lubiane. Tak więc przekrój dyskografii jest bardzo zróżnicowany, podobnie jak muzyka (uwierzcie mi – każda płyta Pink Floyd jest wyjątkowa). Aha, jeszcze jedno. Powstanie tej grupy jest jednoznaczne z powstaniem w pełni rozumianego rocka progresywnego.
„Ummagumma” jest tego najlepszym dowodem. To płyta powalająca na kolana od pierwszych sekund. Warto zaznaczyć, iż mamy tutaj jedynie cztery utwory (na szczęście długie).
Pierwszy to „Astronomy Domine” – ponad 8 minut wciągających motywów, może nieco przypominających frywolne poczynania Beatlesów, ale czuć tutaj już coś innego, bardziej rozbudowanego. Aranżacja pełna polotu, z rzężącymi gitarami w tle. Wokal (nieżyjącego już) Syda Barreta ma smak wiosennego poranka. To numer dobry na start.
Następnie mamy „Careful With That Axe, Eugene” i teraz sprawa jest o wiele poważniejsza. Monotonna linia basu po chwili adaptuje talerze perkusji; z czasem powstaje „wędrujący rytm”, byśmy nagle usłyszeli śpiew, czy raczej jęk. Przyjemny i czysty. Jest spokojnie, bardzo spokojnie, wręcz leniwie. Ot, taka bajeczna kołysanka. Wnet słyszymy szept wymawiający tytułowe słowa i BUM! – jazda bez trzymanki. Chłopaki dają takiego czadu, że można ze skóry wyjść, a ten szaleńczy wrzask w tle… Palce lizać.
Trójeczka to „Set The Controls For The Heart Of The Sun”. Coś pięknego. Rytm bębnów prowadzi nas gdzieś do egzotycznych krajów. Delikatny śpiew Rogera Watersa koi i uspokaja. Panowie wywołują hipnotyczny trans. W tle jakiś flet powoli, powoli zaczyna wnikać do naszych umysłów. Coś się rozwija, coś się rodzi. Jest głośniej, szybciej, perkusja zachorowała, talerze już nie podlegają woli muzyka – grają same i… cisza, tylko gdzieś w tle echo basu. Zaczyna się robić dziwnie, nieswojo. Coś nas
ogarnia, coś nas spowiło dziwną mgłą. Przeciągłe dźwięki, upiory wypełzły spod ziemi. Zaczynamy zastanawiać się czy w dalszym ciągu tu jesteśmy, czy to wciąż jest muzyka, czy raczej wytwór naszej pobudzonej wyobraźni.
Sam się przekonaj. Obiecuję niezapomniane wrażenia.
Ostatni kawałek to rzecz przejmująca i wstrząsająca. „A Saucerful Of Secrets” wyraża coś, czego nie da się nazwać. Z początku jest bez sensu. Szybko jednak przekonujemy się, iż to tylko pozory. Anormalny dźwięk przekształca się w jakiegoś maszkarona. „Czy to mógł stworzyć człowiek?”. Atmosfera jest ciężka, nieznośna, trudno tego słuchać, ściszamy muzykę. „Co za beznadzieja!”. Nagle dociera do nas o co chodziło. Uderzenie! Szaleńcza pogoń. Piorunująca perkusja nadaje takiego tępa, że mamy ochotę wstać i gdzieś pobiec. Nagle ofensywa gitar – straszliwych, zgrzytających. Można odnieść wrażenie, iż gitary ożyły i płaczą. Już nie chcą tak grać. Buntują się. Są katowane przez muzyków. I nagle robi się jakby spokojniej. Napięcie słabnie i… TRACH . Znowu to samo. Płaczące gitary już pojęły, jaki ich los. Opętańczy rytm wbija nas w ziemię…
„Ummagumma” to rzecz trudna i porażająca zarazem. Coś dla wytrwałych odbiorców. Progresywny rock właśnie się narodził. Wrażenie jest jeszcze większe gdy po przesłuchaniu przypomnimy sobie o fakcie, iż „Ummagumma” powstała 38 lat temu!
2. Opeth – „Ghost Reveries”
Opeth to szwedzka formacja heavy metalowa, której styl co prawda odbiega od typowego rocka progresywnego, ale to co prezentuje sobą ta muzyka jest wręcz ewenementem na scenie mocnych brzmień. Zdaję sobie sprawę, że masa ludzi zachłystuje się heavy metalowymi formacjami, takimi jak Kat czy Slayer nie mówiąc już o Korn czy Slipknot. Te zespoły mają sporo do powiedzenia, ale (oj, mogę się teraz narazić) ich muzyka jest płytka i…nudna. Wiem, bluźnię, ale szczerze tak uważam (zresztą nie tylko ja). I właśnie dla takich osób, będących fanami wyżej wymienionych formacji, ale nie tylko, kieruję recenzję ostatniej płyty Opethu bo to death metal z najwyższej półki.
Album „Ghost Reveries” ukazał się w 2005 roku, zawiera 8 kompozycji, z czego trzy to przepiękne, nastrojowe i bardzo głębokie ballady. Głos Mikaela Akerfeldta jest tu, jak zawsze, czysty i ciepły. Te trzy piosenki to zarazem antyteza tego, czym Opeth zasłynął, a mianowicie ciężkiego grania rodem z dreszczowca. Pozostałe pięć utworów to aranżacje po prostu rażące pompatycznością i fuzją. Gitarowe riffy przenikają się wzajemnie po to, by po chwili wypłynęła z nich dramatyczna solówka. Growl Akerfeldta wywołuje agresję i złość, ale po chwili zmienia się jak w kalejdoskopie w spokojny, przyjazny wokal ukazujący nam piękne, melodyjne pasaże. Muzyka jest tu zmienna, zaskakująca, metamorfoza rytmu, tempa to wyznaczniki Opeth. Wszystko przesiąknięte jest głębokim smutkiem unoszącym się gdzieś w mrocznym korytarzu. Opeth kąsa i jest niebezpieczny, ale za chwilę tonuje, zwalnia i zapoznaje nas z inną stroną otaczającego świata. „Beneath The Mire”, z wrzeszczącą partią gitary solowej, w pewnym momencie daje nam takiego kopa, że ciężko jest usiedzieć w miejscu, natomiast „Reverie/Harlequin Forest” w ostatniej odsłonie to fenomenalny popis rytmicznej orgii Szwedów z drążącą umysł gitarą, która zdaje się dokądś leniwie płynąć.
Ta płyta to absolutny hit ostatnich lat, jeśli chodzi o progresywny death metal. Wstrząsa do bólu. Napełnia smutkiem, ale też nakłania, ba! zmusza do myślenia. To pozycja obowiązkowa dla każdego prawdziwego fana ciężkiego brzmienia, chcącego uznawać się za konesera heavy metalu.