O początku uniwersytetów

Uniwersytet – wynalazek średniowieczny, choć pierwotne znaczenie już się zatarło: universitas bowiem oznaczała więź między mistrzem a studentem. Wielokrotnie demonizowane, uznawane za wiek (właściwie 10 wieków) zabobonu, w potocznym rozumieniu okres dominacji Kościoła i spoglądanie ówczesnych na ‚drugą stronę’ zamiast docenienia rozkoszy doczesnych. Mało kto utożsamia wiek XI z narodzinami szkolnictwa wyższego, które stało się w prostej linii przodkiem dzisiejszych uczelni. Przygotujmy się więc na małą podróż w czasie…

Wyobraźmy sobie grupę chłopców 15-, 16-letnich upakowanych ciasno na podłodze wyłożonej słomą, trzymających w ręku woskowe tabliczki i rylce, w nieogrzewanym wynajętym pomieszczeniu, znajdującym się w jednym budynku z miejscem uciech. Przez niewielkie okna wpada niewiele światła, ale w sali świec brak – to wynik rozporządzenia władz, by profesorowie nie mogli czytać swoich wykładów z notatek. Jesteśmy w średniowieczu, które ogromną wagę przykładało do opanowania pamięciowego wykładanego materiału. Profesor, człowiek w sile wieku (pomyślmy chwilę o średniej długości życia w XII w.), na środku pomieszczenia komentuje dzieła uznane za niezbędne w procesie kształcenia. Tak wygląda schemat nauczania, później wykpiwana scholastyka, która w warunkach media aetas była najlepszym możliwym rozwiązaniem: profesor czyta fragment tekstu oryginalnego i komentuje obszernie jego znaczenie, a słuchacze zapisują najważniejsze punkty rozumowania, by później móc z pamięci odtworzyć przebieg wykładu.

Średniowieczny student miał nie mniej jasną ścieżkę kariery, niż student XXI-wieczny. Gdy przekraczał próg uniwersytetu (wyrażenie tu użyte ściśle metaforycznie – początkowo uniwersytety nie miały własnych budynków ani sal), wiedział, że musi przejść przez Wydział Sztuk Wyzwolonych (Artes Liberales), które zawierały absolutne minimum, które każdy poznać musiał. Studia na wydziale składały się z dwóch etapów: trivium (gramatyka łacińska, dialektyka, retoryka) i quadrivium (arytmetyka, geometria, muzyka i astronomia). Jak widać, w obrębie trivium największe znaczenie odgrywała sztuka wymowy i poprawnego rozumowania. W epoce pozbawionej dostępu do słowa pisanego, szybkość i żywość reakcji słownej była jedną z najbardziej pożądanych cech przyszłego magistra. Mniej więcej w połowie studiów na wydziale sztuk, po pierwszym (z dwóch) egzaminie, student mógł mianować się licencjatem, istniało też określenie bakalaureat (dziś istniejące we Francji jako odpowiednik naszego egzaminu maturalnego). Po skończeniu nauk i zdanym (drugim) egzaminie, student uzyskiwał tytuł magistra, który jest zresztą najstarszym tytułem, jaki funkcjonuje do chwili obecnej (określenie powstało w antyku, choć wówczas uniwersytetów nie było). Gdy na uniwersytetach powstały kolejne wydziały: Teologii, Prawa i Medycyny, osoby ubiegające się o możliwość studiowania na nich musiały udokumentować skończenie wydziału sztuk. Ukończenie studiów na pozostałych wydziałach początkowo dawało tytuł magistra odpowiednio teologii, prawa, medycyny. Z czasem jednak, w wyniku rywalizacji między wykładowcami, absolwentów wydziału prawa poczęto nazywać doktorami (chodziło głównie o poczucie wyższości nad podstawowym wydziałem sztuk).

Początkowo nie było różnicy między ważnością tych stopni, oznaczały one po prostu wyspecjalizowanie w dwóch różnych dziedzinach. Ostatecznie wykrystalizował się tytuł doktorski dla wszystkich wydziałów „wyższych”.

Wróćmy do naszych studentów pozostawionych z wykładowcą w chłodnym pomieszczeniu. Na wykładach podstawowych, zwyczajnych zajmowano się tym, co dla danego kursu najważniejsze, na retoryce komentowano Kwintyliana, na teologii Biblię. Ponieważ te zajęcia były tak ważne, profesorowie (tytuł „profesor” oznaczał po prostu magistra – później doktora – który wykładał na uczelni), którzy je prowadzili, musieli być specjalistami w danej dziedzinie. Najlepsi profesorowie mieli z kolei prawo wyboru najlepszych sal i godzin (porannych – kiedy światło umożliwiało studentom notowanie), na ich wykładach zazwyczaj sala była wypełniona po brzegi. Poza tymi wykładami, organizowano też wykłady dodatkowe, nie najważniejsze dla danego kierunku, dopełniające, aczkolwiek niekonieczne do zaliczenia materiału, nazywane nadzwyczajnymi. Angażowano do nich profesorów mniej popularnych, gorszych, młodszych, czasem nawet studentów starszych lat, którzy siłą rzeczy dostawali gorsze sale i gorsze godziny, temat wykładu nie wymagał tak skrupulatnego notowania, jak przy wykładach zwyczajnych. Frekwencja bywała gorsza (kto chciał późnym popołudniem przesiadywać w – teraz naprawdę ciemnej – sali i słuchać tematu, który nie obowiązywał na egzaminie?), tematyka obejmowała mniej znanych myślicieli i ich dzieła lub powtórzenie i utrwalenie materiału przekazanego na wykładach zwyczajnych. Od nazw używanych, by określić rodzaj zajęć, przyjęły się tytuły profesora zwyczajnego i nadzwyczajnego, przy czym ten ostatni, jak się łatwo można domyślić, stał niżej w hierarchii uczelnianej.

W ciągu tej skróconej historii średniowiecznego uniwersytetu wspomniałam o wszystkich obecnie używanych tytułach i stopniach. Choć nie zawsze znajdują odniesienie wśród tytułów nadawanych w innych państwach europejskich, mają mocne uzasadnienie historyczne. Współcześnie, licencjat i magisterium określa się mianem tytułów zawodowych, poświadczających uprawnienia osoby do wykonywania danego zawodu; doktor i doktor habilitowany to stopnie naukowe, przyznawane przez uczelnie, którym takie prawo nadała Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów. Profesurę (tytuł naukowy) nadaje Prezydent RP, stąd istniejące określenie: profesor belwederski. Profesora nadzwyczajnego mianuje uczelnia i jest to stanowisko, nie tytuł. Najłatwiej „rozpoznać” go po sposobie zapisywania – obok skrótu ‚prof.’ występuje akronim uczelni, jaka tytuł nadała, mamy więc prof. UWr, UJ, UAM.

Karolina Surma


Dla uzyskania jasności konieczna jest generalizacja pewnych zjawisk, np. pominięcie dwu modeli organizacji uniwersyteckiej: paryskiego i bolońskiego. O zawiłościach rozwoju uniwersytetów i współistnieniu różnych nazw, a także szerzej o tym, kim był i czym się zajmował student, pisze w popularno-naukowej „Młodości uniwersytetów” Jan Baszkiewicz, do którego odsyłam wszystkich zainteresowanych tematem.