150 lat po pierwszym wydaniu „Kwiatów Zła”

25 czerwca 1857 roku, w nakładzie 1100 egzemplarzy ukazało się pierwsze wydanie „Kwiatów Zła”, zbioru 100 wierszy uważanego za jeden z najważniejszych we współczesnej poezji światowej. Zaraz po jego opublikowaniu pojawiła się w prasie druzgocąca recenzja, co spowodowało wszczęcie procesu sądowego.

20 sierpnia zarówno autor, Charles Baudelaire, jak i wydawca zostali ukarani grzywną za obrazę moralności a sześć wierszy, oznaczonych numerami 20, 30, 39, 80, 81, 87 zostało objętych zakazem publikacji. Zaraz po tym wydarzeniu w liście do Flauberta, którego powieść „Pani Bovary” spotkał wcześniej podobny los, a mianowicie zarzut propagowania cudzołóstwa i obrazę uczuć religijnych, Baudelaire nazywa ten proces komedią, otrzymując pełną oburzenia odpowiedź „To coś nowego: ścigać tom wierszy. Dotąd sądy zostawiały poezję w spokoju. Moje oburzenie nie ma granic”. Choć sam Flaubert w wyniku procesów toczących się 29 stycznia i 6 lutego wspomnianego roku został uniewinniony z zarzutów o obrazę moralności i religii, jego zdecydowane opowiedzenie się po stronie autora „Kwiatów Zła” świadczyło o wielkim uznaniu dla filozoficznego przekazu i oryginalności stylu wierszy zawartych w tomie, który, jak wyznaje w liście z 13 lipca 1857 r. „połknął jednym haustem”, wymieniając przy tym cały szereg pochwał pod adresem Baudelaire’a. Oto niektóre z nich:

Znalazłeś sposób na odmłodzenie romantyzmu. Nie jesteś podobny do nikogo (co jest największą z zalet).

Lubię twoją szorstkość, podkreśloną subtelnością języka niczym damaszkowaniem na ostrej klindze.

Ach, jak ty rozumiesz nudę istnienia! Możesz się tym chwalić, nie popadając w pychę.

…najbardziej podoba mi się w Twojej książce to, że sztuka jest w niej najważniejsza.

Jesteś solidny jak marmur i przenikliwy jak angielska mgła.

Flaubert wymienia ponadto utwory, które uderzyły go najmocniej. Są to: Ideał, Olbrzymka, Padlina, Kot, Piękny Statek, Do Kreolki, Spleen, Smutek księżyca, Podróż na Cyterę. Zdają się one najpełniej odzwierciedlać zawartą w tytule dychotomię, którą sam Baudelaire określił jako „podwójna skłonność” zakreślona takimi pojęciami jak z jednej strony: piękno, duch, Bóg, wolność, a z drugiej: grzech, brzydota, ciało, nuda, Szatan.

Baudelaire

Ale pochwały Flauberta były raczej odosobnione. Podobnie jak jego równolatek Norwid, Baudelaire nie doczekał się prawdziwego uznania dla życia. Mimo ogromnego wpływu, jaki wywarł on na pokolenie symbolistów, jego pozycja w literaturze do końca XIX w. nie była jednoznaczna. Prawdziwym przełomem był rok 1917, pięćdziesiąta rocznica śmierci poety, którego dzieło zacznie stanowić, jak określił Eliot w 1930 r. „najmocniej oddziałujący archetyp poety współczesnej epoki”. Prawdziwe apogeum fascynacją Baudelaire’m przypadło na dekadę 1957 – 1968, kiedy poeta zacznie być odczytywany jako ucieleśnienie buntu przeciwko mieszczańskiej moralności, a nawet przeciwko Bogu, co stanie się pożywką dla kontestacyjnych ruchów wyrosłych na gruncie egzystencjalizmu. Myśl egzystencjalna zaczerpnie ponadto od Baudelaire’a to co Camus nazwie „życiem w niewygodzie”, a Sartre określi terminem „la nausée” (mdłości).

Dzisiaj, 150 lat po pierwszym wydaniu „Kwiatów Zła”, fenomen Baudelaire’a wciąż jest mocno osadzony we współczesnej wrażliwości, a jego twórczość stanowi obowiązkową referencję w myśli o literaturze.

Baudelaire stał się moją pierwszą, wielką fascynacją poetycką. Dla siedemnastolatka jakim byłem, gdy po raz pierwszy przeczytałem „Kwiaty Zła”, jego poezja wychodziła na przeciw niepokojom, które odczuwamy, gdy w życiu pojawia się bolesne rozdarcia pomiędzy dziecięcą niewinnością a pokusami dorosłości, poczuciem dobra, a zwodzącym urokiem zła, wiarą, a pragnieniem niczym nie ograniczanej wolności, wymiarem duchowym i cielesnym miłości. Do tego aspektu „egzystencjalnego” dołączyło wkrótce oczarowanie estetyczne; byłem pod urokiem muzykalności, harmonii każdego wersu, zagęszczenia każdego zdania, które, powtórzę za Flaubertem, „jest tak nabite myślą”, że aż od niej pęka”. Baudelaire należy bowiem do wąskiego grona twórców, którym udało się zamknąć w klasycznej regularności wiersza ważność ludzkich problemów, któremu doskonałość formy nie przeszkadzała w twórczej wolności.

Wobec słabej znajomości języka oryginału (byłem wówczas dopiero po dwóch latach nauki języka francuskiego) moje odczytywanie „Kwiatów Zła” odbywało się poprzez liczne przekłady, dokonane przez wielu uznanych twórców, od symbolistów począwszy na Miłoszu i Szymborskiej skończywszy. Ale taka lektura szybko okazała się niewystarczająca. To bowiem w języku oryginału poezja żyje pełnią życia, a każdy nawet najlepszy przekład będzie zawsze jakąś formą interpretacji dokonującej się kosztem treści lub formy. Szczególnie w przypadku tekstów tak doskonałych jak wiersze z „Kwiatów Zła”, w których te dwa wymiary współistnieją w doskonałej harmonii. Dopiero w czasie studiów romanistycznych, wyposażony w dobrą znajomość języka francuskiego, zacząłem dostrzegać wszystkie niuanse stylistyczno – leksykalne, odczuwać ewokacyjną magię słowa, niecodzienne zestrojenia dźwiękonaśladowcze, których język przekładu nie jest w stanie w pełni oddać.

To zauroczenie językiem oryginału doprowadziło mnie samego do podjęcia próby tłumaczenia niektórych wierszy, z których pierwszym była „Śmierć ubogich” wchodząca w skład ostatniej części „Kwiatów Zła”. Po przychylnej opinii cenionego poety i tłumacza, Zbigniewa Bieńkowskiego, rozpoczęła się moja przygoda translatorska, która pozwoliła i wciąż pozwala pełniej doceniać geniusz poetycki Baudelaire’a. Od 25 lat z różnym natężeniem zmagam się z przekładem wierszy ze zbioru, schodząc wraz z poetą do „podziemia nudy”, wznosząc się ku „sferycznym przestworzom”, kontemplując urodę „pięknej Kreolki”, chłonąc zmysłami „harmonię wieczoru”, wyczekując pocieszenia, które przyniesie śmierć. Albowiem tłumaczenie poezji to nie tylko techniczna zdolność odwzorowania w swoim języku tekstu oryginału, to intymna komunia z poetą, przeżywanie z nim wszystkich emocji, rozczarowań, cierpień, zauroczeń, to wykroczenie poza poziom słów w stronę doznań metasemantycznych, metafizycznych. Moim pragnieniem jest przetłumaczenie całych „Kwiatów Zła”. Dokonali tego dotychczas: Andrzej Jastrzębiec – Kozłowski, Bohdan Wydżga, Jan Opęchowski. Prezentowane poniżej wiersze to wybór tłumaczeń, które wpisują się w stany ducha towarzyszące nadejściu jesieni. Są one zaproszeniem do lektury całego zbioru, bez którego trudno wyobrazić sobie pejzaż współczesnej literatury.


Pieśń jesienna

I

Już wkrótce lodowate wchłoną nas ciemności;
Żegnaj jasności świata, co zbyt szybko mija.
Słyszę, jak na podwórzu, echem śmiertelności
Odgłos zrzucanych polan głucho się odbija.

Zima duszę ogarnie; nienawiść, gniew czarny,
Trud daremny i dreszcze z przerażenia szokiem,
I jak słońce zastygłe w swym piekle polarnym,
Serce me będzie ciemnym i czerwonym blokiem.

W drżeniu słucham łoskotu każdego bierwiona;
Szafot wznoszony nie brzmi echem ponurym.
Mój duch jest niczym wieża przez taran niszczona,
Który w gruz niestrudzenie obraca jej mury.

Ten monotonny stukot przeczucie mi niesie,
Że gwoździe ktoś do trumny wbija nieprzerwanie.
Dla kogo? Wczoraj lato, a teraz już jesień…
Ten hałas tajemniczy brzmi niczym rozstanie.

II

Lubię zielony odcień twych oczu – piękności,
Lecz wszystko dla mnie dzisiaj gorzkie jest bez końca
I ani blask kominka, ni żar twej miłości
Nie zastąpią nad morzem świecącego słońca.

Lecz mimo to mnie kochaj. Miej miłość matczyną
Dla nędznika, któremu prosić się nie godzi.
Kochanko – siostro, obdarz ciepła odrobiną
Promienistej jesieni, słońca, co zachodzi.

Na krótko! Już mogiła czeka chłodem tchnąca!
Pozwól, gdy skroń na twoich kolanach położę,
Nasycić się, żałując letniego gorąca,
Ciepłem żółtych promieni w tej schyłkowej porze!

Wróg

Młodość ma była mroczna niczym nawałnica,
Przez którą promień słońca przebił się nieśmiało;
W tylu mijała deszczach, w tylu błyskawicach,
Że w sadzie mym owoców niewiele zostało.

Oto w mroku boleści myśli me już toną
I trzeba mi łopaty oraz grabi dobyć,
By na nowo połączyć ziemię zamuloną,
W której doły powstały olbrzymie jak groby.

Któż wie, czy nowe kwiaty, o których wciąż marzę,
Znajdą w ziemi spłukanej jak piaszczyste plaże
Mistyczne pożywienie, by piąć się do góry?

O boleści, boleści! Czas nam trawi życie –
On wróg toczący serca, twardy i ponury,
I naszą krwią, by wzrastać, karmi się obficie!

Harmonia wieczorna

Oto chwila, gdy łodyg delikatnym drżeniem
Każdy kwiat zapach spija jak kadzidła wonie;
W aromatach i dźwiękach mrok wieczorny tonie.
Walca melancholijne, błogie upojenie!

Każdy kwiat zapach wzbija jak kadzidła wonie;
Skrzypce drżą niczym słońce dotknięte cierpieniem.
Walca melancholijne, błogie upojenie!
Niebo smutne i piękne jak ołtarz w zakonie.

Skrzypce drżą niczym serce dotknięte cierpieniem;
Serce nicość odrzuca, która czernią zionie!
Niebo smutne i piękne jak ołtarz w zakonie.
Słońce we krwi swej własnej zatapia promienie.

Serce nicość odrzuca, która czernią zionie
I świetlistej przeszłości utrwala wspomnienie!
Słońce we krwi swej własnej zatapia promienie…
Twój obraz jak monstrancja blaskiem we mnie płonie!

Spleen

Jestem jak władca kraju deszczowej pogody,
Bogaty, lecz bezsilny, stary już, choć młody,
Który dawno zaniechał nadwornej pokory
I nudzi się śmiertelnie wśród swych zwierząt sfory.
Nie pocieszą go łowy, ani lot sokoła,
Ani lud, co pod oknem umiera dokoła.
Ulubionego błazna komiczne ballady
Rozchmurzyć chorej twarzy nie dadzą już rady;
W grobowiec mu się zmienia ukwiecone łoże,
Damy dworu – król dla nich brzydki być nie może –
Nie umieją bezwstydnej przywdziać garderoby,
By ucieszyć ten szkielet wyschły od żałoby.
Uczony, który złota przysporzył mu wiele,
Nie był w stanie wypatrzyć jadu w jego ciele
I we krwi, jak Rzymianie, skąpał go jedynie,
O czym wciąż pomną władcy w starości godzinie;
Ale trupa nie zdołał ożywić, niestety,
W którym zamiast krwi płynie zgniły potok Lety.

Hymn do Piękna

Czy jesteś, Piękno, nieba czy też piekła dzieckiem?
Spojrzenie twe, co wielbi Boga i przeklina,
Wylewa dobrodziejstwa i zbrodnie zdradzieckie,
Dlatego tak podobne stajesz się do wina.

W twych oczach wstają jutrznie i zachody gorą,
Zapachy swoje ronisz jak w wieczorną burzę;
Twe całunki są filtrem a usta amforą
Czyniąc dziecię odważnym, a herosa tchórzem

Czy z mroku się wyłaniasz, czy też z gwiazd jasności?
Przeznaczenie się ciebie jak pies wierny chwyta;
I zsyłając na przemian klęski i radości
Rządzisz, wszelkich skrupułów za czyny wyzbyta.

Naigrywasz się z trupów i depczesz ich groby.
Zgroza wśród twych klejnotów nie wstydzi się lśnienia,
A zbrodnia, co przyćmiewa wszystkie twe ozdoby,
Na brzuchu wzdętym pychą tańczy z uwielbienia.

Ćma urzeczona blaskiem głosi twoją chwałę,
Świeco, a potem skwierczy w ogniu skrzydeł bólem.
Kochanek pochylony nad kobiety ciałem
Jest niczym konający, co grób pieści czule.

Nieważne czy cię niebo, czy żar piekła począł,
Jeśli, o Piękno, straszny niewinny potworze,
Dzięki Twoim uśmiechom, krokom oraz oczom
Bramę nieskończoności tajemnej otworzę.

Nieważne czyś jest tworem Boga, czy Szatana,
Jeżeli ujmiesz – wróżko o oczach z weluru,
Rytmie, blasku, zapachu, królowo kochana –
Światu trochę ohydy, życiu trochę bólu.

Człowiek i morze

Miłość do morza nigdy w tobie nie ustanie
Wolny człowieku! Ono zwierciadłem twej duszy.
Badasz ją we wzburzonej, nieskończonej głuszy
I niemniej gorzkie ducha twego są otchłanie.

Tak lubisz tonąć w głębi własnego odbicia,
Obejmując je wzrokiem, ramieniem – a serce
Rozsłuchuje się czasem we własnej udręce
Pośród nieujarzmionych i dzikich fal wycia.

Tak jesteście posępni i skryci oboje:
Człowiecze! Nikt nie wniknął w twoje mroczne tonie,
Morze! Nikt nie zna skarbów ukrytych w twym łonie,
Zazdrośnie tak strzeżecie tajemnicy swojej.

A jednak nieugięci, bezlitośni, dzicy,
Bój ze sobą toczycie od czasów zarani,
Tak bardzo w rządzy rzezi, śmierci rozkochani,
Bracia niepojednani! Wieczni bojownicy!

Zapach egzotyczny

Kiedy wieczorem, w ciepłym powiewie jesieni
Zamknę oczy i wdycham zapach twego łona,
Zjawia mi się kraina szczęściem nasycona,
Pobłyskująca ogniem słonecznych promieni.

Natura na tej wyspie skąpanej w gnuśności
Rodzi niezwykłe drzewa, grona lśniące sokiem.
Ciała mężczyzn znaczone siłą i urokiem
A kobiece spojrzenia pełne są szczerości.

Wiedziony twym zapachem ku uroczym krajom
Widzę port – w nim na masztach żagle powiewają,
Zmęczone po podróży morskich fal odmętem.

A woń, co się z zieleni tamaryszków sączy,
Unosząc się, napełnia nozdrza moje wzdęte
I w duszy się ze śpiewem marynarzy łączy.

Zasnute niebo

Spojrzenie twe spowite tajemnym oparem,
A oko zagadkowe (zielone czy szare?),
Rozmarzone, okrutne i czułe zarazem,
Jest nieba pobladłego dokładnym obrazem.

Przypominasz dni białe, ciepłe i zamglone,
Co łzami napełniają serca rozmarzone,
Gdy nerwy rozedrgane w toczących je bólach
Szydzą sobie z umysłu, który sen otula.

Jesteś czasem jak owe piękne widnokręgi,
Po których się słoneczne przetaczają kręgi.
Jakże lśnisz, o pejzażu spowity mgły cieniem,
Na który niebo kładzie swe szare promienie!

Kobieto niebezpieczna, klimacie uroczy!
Czy twym śniegiem i mrozem nasycę swe oczy?
Czy będę mógł wydobyć z zimowego chłodu
Rozkosze od żelaza ostrzejsze i głodu?

Rozmowa

Tyś jest jesienne niebo, różowe, bez chmury!
A we mnie smutek rośnie jak morza wzburzenie,
By zostawić z odpływem, na wargach ponurych
Swoich gorzkich osadów palące wspomnienie.

Próżno mą pierś mdlejącą raczysz swym dotykiem;
Miejsce, którego szukasz, miła, spustoszone
Przez okrutnej kobiety kły i szpony dzikie.
Serca już tam nie znajdziesz: przez bestie strawione.

Serce moje to pałac, gdzie tłum się panoszy,
Upija i morduje, i włosy wyrywa.
– Wokół twej szyi płynie woń pełna rozkoszy…!

Piękno, dla każdej duszy plago tak straszliwa!
Niech cię w popiół obrócą w twych oczu jasności
Owe szczątki wyrwane dzikiej zwierzęcości!

Krzysztof Jeleń