Irlandzka republika polska w odsłonach trzech…

Sezon 2007. Trzecia edycja serialu pod tytułem: „Wakacyjna praca na Zielonej Wyspie”. Moje wizyty w Irlandii to tylko migawki większego filmu o polskiej emigracji. Czy pozwala to z dystansem ocenić zmiany, jakie dokonują się w relacjach polsko-irlandzkich?

Dwa lata temu napłynąłem z ogromną falą polskojęzycznej tłuszczy. Irlandczycy przyjęli nas z otwartymi ramionami. Dlaczego? Szkoda banałów o wspólnej historii, katolickiej żarliwości, bo setki gryzipiórków już ten temat szlifowało… Na początku była ciekawość, cierpliwa pobłażliwość dla polskiej łobuzersko-cwaniackiej natury. Rynek również przyjął nas z wdzięcznością. Do niezbyt rozgarniętych i pracowitych – równiez niezbyt – Irlandczyków przylgnęły polskie mrówki. Wielu wróciło na tarczy. Barierą był brak języka, zbytnia ufność w medialną propagandę o cudownej Irlandii, gdzie praca leży na ulicy. Wielu postanawiało zostać, wpasować się w krajobraz. Pojawiały się nawet projekty wprowadzenia obok angielskich nazw ulic, polskich odpowiedników – by przybyszom łatwiej było się przystosować. Dobroduszni decydenci docenili rolę polskiego tłumacza na komisariacie policji. W końcu pijany i awanturujący się Polak, nieznający języka, powinien mieć możliwość swobodnej ekspresji. W mediach pojawialiśmy się stosunkowo rzadko. Może czasem lokalny brukowiec rozpisywał się o polskich emigrantach, polujących na łabędzie w rezerwacie ptaków, by móc się posilić przy ognisku, rozpalonym obok rozbitego namiotu… Zaczął się wrzesień. Pierwsza część mojego serialu się skończyła.

Minął rok. Producenci tasiemca postanowili nakręcić kolejne odcinki. Zdjęcia rozpoczęto w czerwcu. Główny bohater rozejrzał sie ciekawie po okolicy. Nie odnotował wielu podobnych sobie postaci, równolegle szukających swej szansy w polskim El Dorado. Aż tak wielu barbarzyńców nie napływało, by plądrować Wieczne Miasto. Odcinek drugi był czasem rozkwitu, złotym wiekiem dla poszukujących zarobku w odmiennej walucie. Rynek zacierał ręce z uciechy. Irlandczycy wykazywali oznaki zmęczenia materiału, lecz cieszyła ich myśl, iż ktoś na nich pracuje i pompuje gospodarkę. Młodzi Irlandczycy sporadycznie zaprzyjaźniali się z ludnością napływową, witając ich kijami. Większe grupki podrostków czatowały na Polaków pod pubami, wypożyczalniami… Polacy równie przyjaźnie organizowali akcje odwetowe. Coraz więcej zostawało. W sklepach częściej można było dogadać się po polsku, na ulicy również… Napisy końcowe. Produkcję filmu zawieszono na rok.

I znów czerwiec. Zaczyna się odpływ. Przynajmniej powinien. Rynek dostał zadyszki. Irlandczycy czkawki. Z pracą coraz gorzej. Można zaobserwować ciekawe zjawisko. Polska łobuzerka się ucywilizowała, ustatkowała. Mniej ekscesów. Tubylcy zaś klną już po polsku z niesamowitą wprawą, na wszechobecnych „Polish”. Media trąbią o nas bez przerwy. Jesteśmy argumentem zastępczym, swego rodzaju „kartaginą-co-zburzoną-być-powinna”. Przykład? Audycja w lokalnej stacji radiowej. Dyskusja pomiędzy zwolennikiem wprowadzenia w szkołach wyłącznie języka irlandzkiego, a dyrektorem szkoły, przekonanym o potrzebie równoległej nauki języka angielskiego i irlandzkiego. Pierwszy agresywny, fanatyczny. Drugi umiarkowany, argumentacja racjonalna. Fanatyk przyparty do muru. Nie potrafiąc podać dokładnej liczby osób mówiących w gaelic w konkretnym hrabstwie, tracąc grunt pod nogami, rzuca ze złością, iż pięćdziesiąt procent mówi po polsku. Po czym zgrabnie zmienia temat na „kartaginę-co-zburzoną-być-powinna”. Nie układa nam się coraz bardziej. Nie potrafiliśmy zachować się jak goście, więc teraz gospodarz coraz głośniej powtarza, iż czas wracać do domu. Może powinniśmy? Bez sentymentów. Niewielu zakochiwało się w Irlandii. Barbarzyńcy napływali, by zamienić małe wytarte sakiewki na zdobne kufry, gdzie przechowywali łupy. Jeżeli zaczyna być o nie trudniej, zostawmy wyspę daleko w tyle. My wracajmy, a dla odmiany przenieśmy tam naszych gulgoczących polityków. Wtedy wreszcie odetchniemy.

Pawel Górski