Zmysłoholicy

Pod koniec września do Głogowa zawitało życie. W mieście, w którym nic się nie dzieje, które szarość dnia codziennego i nuda obejmują w smętnym powolnym tańcu, coś drgnęło. Szary, ciężki płaszcz, przemoczony deszczem i miedzią, został zrzucony, a to za sprawą weekendu kulturalnego pt. „w okolicach teatru”. Przez trzy dni nasze „piękne” miasto tętniło życiem – porównałbym to do wszczepienia serca sprintera człowiekowi, który brał udział w insurekcji kościuszkowskiej. Zwieńczeniem wspomnianego weekendu była paraopera „Zmysłoholicy” i to na niej chciałbym się skupić.

Scenariusz do tego przedstawienia został napisany przez Ewę Kamińską, studentkę III roku Animacji Kultury na Uniwersytecie Zielonogórskim. Reżyserem był po trosze każdy z występujących, gdyż wszyscy zgłaszali pomysły dotyczące ostatecznego kształtu spektaklu. W performance tym wystąpili Magda Rzeszuto, Kinga Górska, Alicja Żok, Agata Szyniec, Mariusz Laudański i – w roli baletnicy -Justyna Konowalczyk.

Zmysłoholicy, foto: Barbara Kościańska

Zanim przejdę do opisania swoich uczuć związanych z grą aktorów, chciałbym skupić się na muzyce.

Czym byłaby porządna opera bez muzyki, bez wielkiej orkiestry składającej się ze 145 skrzypków, 26 pianistów i 3 delikwentów grających na trójkątach? Cóż, pewnie tym samym, co „Zmysłoholicy”, gdzie orkiestrę stanowiły zaledwie trzy osoby. Sama muzyka, napisana przez Jakuba Jęczmionkę i Jarosława Grzeszczaka, bardzo przypadła mi do gustu – nie narzucała się oglądającemu i nie starała się być najważniejsza, przez co nie przesłoniła przesłania, które niósł ze sobą spektakl. Niezwykle ciekawe okazało się połączenie działania scenicznego z filmem (montaż: Adrian Janisio) Ujęcia, które nawiązywały do tego, co działo się na scenie, zmuszały do myślenia i dawały wzrokowcom możliwość lepszego zrozumienia całości.

Zmysłoholicy, foto: Barbara Kościańska

Gra aktorska była chyba spełnieniem marzeń „Krzesła” (pseud.Ewy Kamińskiej-dop. autora) snutych, gdy ta, siedząc w oknie i patrząc na wieżę ratuszową w Zielonej Górze, pisała swój scenariusz. Aktorzy byli przekonywujący – denerwowali, drażnili, wzruszali, przykuwali uwagę i prowokowali – słowem nie pozwalali pozostać obojętnym na to, co się działo na scenie.

Podobnie rzecz miała się ze scenariuszem i jego realizacją. Napisany był ciekawie, nie pozwalał odpocząć, bombardował mózgi widzów słowami, które często miały ukryte, schizofrniczne znaczenia, „poklejonymi” zdaniami, jakby wyrwanym z kontekstu, które złączone w całość, stawały się materią niezwykłego obrazu, obrazu, którego do końca nie zrozumiałem, który wprawił mnie w zadumę i nad którym nadal się zastanawiam…

O co tak naprawdę chodziło autorowi / autorom? Czy też, mówiąc językiem szkolnych interpretacji: „Co autor (autorzy) miał (mieli) na myśli?”. Nie chcę wyrokować, o co chodziło w całym przedstawieniu. Każdy, kto był i widział, ma pewnie swoją własną interpretację, tak, jak swoją interpretację mają pewnie też Ewa, Jakub i Jarek. I pewnie to, co powiedzą oni, będzie najbliższe prawdy.

Amatorski Wieczór Absurdu, foto: Barbara Kościańska

Moim zdaniem w tym wszystkim próbowano ukazać człowieka zagubionego w dzisiejszym świecie, któremu czegoś brak, który przemyka przez życie, nie próbuje się zatrzymać, zastanowić się nad sobą, być wyjątkowym… Upodabnia się do szarego tłumu i pędzi gdzieś w poszukiwaniu szczęścia albo chociaż poczucia bezpieczeństwa i akceptacji. Człowieka, który wie, że czegoś mu brakuje, ale szuka nie tam, gdzie może to znaleźć. Takie odniosłem wrażenie, ale ja zawsze byłem jakiś dziwny i widziałem takie rzeczy, których inni nie widzieli:P.

Słowem podsumowania: ciekawe przedstawienie, zmuszające do myślenia, przykuwające uwagę, sprawiające, że widz po wyjściu z Miejskiego Ośrodka Kultury, w drodze do domu cały czas zastanawiał się, rozważał, myślał. I chyba też o to chodziło, żeby człowiek zaczął myśleć.

Tyle od mnie.

Napisałem to ja Miniu :)