Pomysł na Irlandię

Irlandczycy mają już wystarczającą ilość polskich budowlańców, mechaników, kelnerek… a polskiego jazzu? Czterej muzycy z Mielca postanowili to sprawdzić.

Leżące nad rzeką Lee irlandzkie miasto Cork stało się tego lata Mekką dla Polaków szukających pracy. Przy Paul Street, gdzie mieści się supermarket Tesco, język polski rozbrzmiewa częściej niż na wrocławskim Rynku. W tej uliczce rozłożyło swój sprzęt czterech muzyków, grających – jak sami mówią – jazzowe standardy. Niecodzienny koncert zgromadził wielu widzów. Po burzy oklasków siedzący mężczyzna dokłada słowa do zakończonego właśnie utworu Bajmu:

– Nie odnajdzie więcej nas, ta sama chwila…

W „Epicentrum” tego zjawiska (tak nazywa się zespół) znaleźli się jazzmani z Mielca – Tomasz Chlebowski (piano), Paweł Kołodziej (sax), Łukasz Romanowski (bębny) i Paweł Sokół (bas)

Polak potrafi

Trzech z nich zaprosił Tomek, przebywający w Irlandii od dziesięciu miesięcy. Przyjechali do pracy, która jest obecnie towarem deficytowym w Cork, więc, by w razie porażki nie wracać do Polski bez grosza/eurocenta, zabrali instrumenty ze sobą, licząc na uliczne granie. Mogli poprzestać na wielogodzinnych marszach od firmy do firmy, składaniu CV, grzecznym odpowiadaniu na „no job”… Co zrobili? Zapakowali instrumenty do Forda Fiesty, ruszyli do barów, proponując granie „za prąd”. W większości pubów spotykali się z odmową. Rozłożyli się na ulicy i zaczęli grać. – W Warszawie graliśmy w hotelach i na ulicy. Ludzie mijali nas jak magnetofon. W Irlandii spotkaliśmy się z dużą życzliwością i zainteresowaniem – mówi Łukasz.

Na gromadzący się tłumek zareagował właściciel pizzerii „Murphy”. Udostępnił energię, kelnerka nosiła pizzę „od szefa”. Wszyscy kończyli szkoły muzyczne, grają muzykę trudną technicznie. Kopie płyt z własnymi nagraniami zostawiają w restauracjach i pubach. Zaczęły pojawiać się adresy, zaproszenia do klubów w rożnych miastach hrabstwa Cork. Coraz częściej słychać o nich w stolicy hrabstwa. Padła propozycja zagrania koncertu… w Chinach.

Prawdziwa moja miłość nazywa się Irish

Zadebiutowali w miejscowości Youghal w klubie „Moby Dick”. W Irlandii jest taki zwyczaj, że gdy komuś podoba się muzyka, stawia członkom zespołu kolejkę piwa. Pierwszym urzeczonym był właściciel klubu. Poza jazzowymi standardami w repertuarze zespołu znajdują się również covery, jak wspomniany Bajm, czy „I shot the sheriff”, „No woman no cry” Boba Marleya. Żywiołowym elementem koncertu stała się polska publiczność, znakomicie bawiąca się z obecnymi Irlandczykami. Na zakończenie wszyscy śpiewali „Hej sokoły”… może poza niezdolnymi do wymówienia polskich głosek.

Epicentrum?

Przyjechali jak większość – znaleźć jakąkolwiek pracę, zostać na dłużej… Muzyka miała być zaworem bezpieczeństwa, gdyby coś się nie udało. Los bywa przekorny. Nie dość, że zarabiają coraz lepiej, to jeszcze robią to, co sprawia im największa radość. Mielecki zespół może zostać jednym z ciekawych incydentów irlandzkich ulic i pubów, wizytówką wakacyjnej mniejszości polskiej w hrabstwie Cork. Na pewno jest dobrą reklamą dla Polski i Polaków w Irlandii, której mieszkańcy mogą dostrzec w nas coś więcej, niż polskiego papieża, komunizm i mrówczą wydajność… Muzycy obiecują, że wyspiarze nie wymażą ich za szybko z pamięci…

Paweł Górski