Molekuły kiczu

Jak Polska długa i szeroka, tak znana jest powieść Janusza Leona Wiśniewskiego „S@motność w sieci”. Oczywiście, w mig po ukazaniu się na księgarskich półkach, stała się bestsellerem.

I może bestsellerem, jest, bo i ludzie kupują i zachwycają się i film ostatnio wyszedł na ekrany kin, ale, niestety, owa „S@motność…” dobrą literaturą nie jest. To powieść szmirowata, tandetna, po prostu kiepska. Zwyczajna historia romansowa, z tym, że autor dorzucił swoim bohaterom internet i smsy. Jednak w Polsce mamy taki niepisany zwyczaj, że jeśli już jakaś książka (chociażby największą kichą była) okaże się bestsellerem, to lud idzie do księgarń i kupuje wszystko, co autor owej książki napisał. Tak właśnie jest z Januszem Leonem Wiśniewskim.

Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się aktualnie jego nowy zbiór opowiadań „Molekuły emocji”. Trzeba oddać – czyta się szybko, wydanie piękne, okładka śliczna, tytuły opowiadań bez zastrzeżeń. Niestety – tylko tyle. „Molekuły emocji” to wydmuszka wielkanocna – piękny wygląd, a w środku po prostu pusto i głucho. Janusz Leon sprawia wrażenie, jakby znał się na wszystkim, bo przecież o wszystkim tu pisze – o miłości, o starości, o homoseksualizmie, o zdradzie, o samotności, o opuszczeniu, o tęsknocie, o marzeniach, o odchodzeniu, o eutanazji, o feminiźmie. Pisze o wszystkim i o niczym zarazem, bo jego opowiadania są zwyczajnie mierne, nie noszą w sobie żadnego konkretnego przesłania. W dodatku Wiśniewski oszukuje czytelnika, bo kupujemy „zbiór opowiadań”, a tu na przykład takie „Prawa optyki” opowiadaniem wcale nie są, a jedynie kiczowatym felietoniciskiem. (Felieton – subiektywny utwór dziennikarski, przedstawiający opinię autora na temat opisywanych przez niego wydarzeń). Pisarz najpierw snuje opowieść o kościele we Frankfurcie, do jakiego chadza sobie w poniedziałki (w niedziele podobno nie lubi), potem zarysowuje w kliku zdaniach historię dwóch lesbijek, następnie broni homoseksualizmu przez pryzmat religii katolickiej (tego nie trzeba komentować – to się samo komentuje), później dokonuje wściekłego ataku na homofobów, a na końcu naukowo udowadnia, że homoseksualizm to sprawka genów i nie zależy od człowieka.

Kiedy przeczytałem owo „opowiadanie” nie wiedziałem, czy Janusz Leon Wiśniewski sobie kpi, czy o drogę pyta. Podobnie rzecz się ma z „Pocałunkiem feministki”. Nie widzę tu niczego wspólnego z terminem „opowiadanie”, który definiuje: „krótki utwór epicki o prostej akcji, niewielkich rozmiarów o jednowątkowej fabule, pisany prozą”. Autor w dodatku ubiera się w szatki „feministy”, bo przecież na początku czytamy: „Ja także jestem feministą (…)”, ale tak naprawdę dokonuje on ataku na feministki i najwybitniejszą ich przedstawicielkę Kazimierę Szczukę. Wszystko w tej książce jest kiczowate, płytkie – jakieś liźnięcia tematów, niedopowiedzenia i na tym finito. I tak w gruncie rzeczy jest z całą książką. Nie mówiąc już o tym, że w większości „opowiadań” po ostatnim słowie mamy naiwne trzy kropki.

Sądzę, że obowiązkiem pisarza jest pisanie prawdy o człowieku. Jestem przekonany, że sytuacja, w której podchodzi do mnie znajoma i opowiada mi, jak 40-letni mężczyzna proponował jej zabawę z pejczem i kajdankami, tysiąc razy lepiej mówi o tym, „jak” jest i „co” jest, niż „Molekuły emocji”.

Autor „Zespołów napięć” wierzy, podobnie jak Coelho, Schmitt i Wharton, że ludzie są głupi i nie czytają książek, a to świadczy o megalomanii pisarza. „Molekuły emocji” nie wnoszą niczego nowego do literatury, powtarzają sytuacje i wydarzenia opisywane w innych książkach skierowanych jednak do bardziej wymagających czytelników, a co za tym idzie mniej znanych. Wiśniewski je przerabia na banalniejsze i podsyła wiernym czytelniczkom. Zatem, naprawdę nie warto sięgać po nową książkę Janusza Leona.

Jakub Rawski