Zabawa w chowanego

Ostatnimi czasy ogromną popularnością cieszą się, obecne na antenach większości państwowych i komercyjnych stacji telewizyjnych programy, określane wspólnym mianem „talk show”. Starzy medialni wyjadacze i tzw. „młodzi zdolni” albo (i?) „młodzi gniewni” spotykają się w rozmaitych telewizyjnych dekoracjach, by „rozmawiać” na równie rozmaite tematy: od polityki i religii, przez wychowanie, kulturę, język i edukację, po np.życie intymne.

Gośćmi i uczestnikami tych konwersacji bywają zarówno „wielcy i znani”,jak i przeciętni, anonimowi (przynajmniej do momentu zajęcia miejsca w telewizyjnym studiu) obywatele. Nie wiem czemu, ale gdy przysłuchuję się (muszę przyznać,że ostatnio coraz rzadziej) owym „rozmowom”, dochodzę do wniosku, że z definicyjnym znaczeniem tego pojęcia mają one tak naprawdę niewiele wspólnego. Prędzej z przesłuchaniem albo swoistą promocją „osobowości”. Tzw. „rozmówcy” przekrzykuja się nawzajem, z założenia nie mają zamiaru wysłuchać racji tego drugiego, od samego początku toczą ze soba walkę i żaden nie planuje ustąpić. Pytanie, które nasuwa się, niemalże automatycznie, brzmi: Po co angażować się w rozmowę, skoro nie ma się zamiaru rozmawiać? Odpowiedź, która przychodzi na myśl w pierwszej kolejności, jest równie paradoksalna,jak postawione pytanie: przyczyną jest chęć zaznaczenia swojej obecności, wypowiedzenia siebie, niemalże wykrzyczenia przed światem wszystkich bolączek swego istnienia, opowiedzenia o sobie – przez te przysłowiowe „pięć minut”, kiedy ma się pewność, że jest ktoś, kto słucha… A umiejętności słuchania innych i bycia wysłuchanym brakuje nam coraz bardziej…

W świecie rozwijającej się w szybkim tempie techniki i informatyzacji, nie do przecenienia pozostaje fenomen tzw. komunikatorów czy blogów. Wyrosły one z niepodważalnej potrzeby zacieśniania międzyludzkich kontaktów, budowania osobistych relacji z drugim człowiekiem, potrzeby wymiany doświadczeń, podzielenia się – często bardzo osobistymi – przemyśleniami, potrzeby szczerości, odpowiedzią na którą jest szczerość, zaufania i dyskrecji, na które odpowiedzą takie same zaufanie i dyskrecja…

Wirtualna rzeczywistośc zapewnia dyskrecję, zapewnia także anonimowość. Ale niekoniecznie szczerość… Przekonani o anonimowości, pełni lęku, że prawda o nas mogłaby się okazać mało atrakcyjna, a odkryte słabości wykorzystane przeciwko nam, bojąc się braku akceptacji kreujemy swój wizerunek. Chcemy wydać się lepsi, atrakcyjniejsi intelektualnie i fizycznie (opisy zainteresowań, zdolności, wyglądu)… Mamy szansę na realizację marzeń o tym, jacy chcielibyśmy być. Ba, możemy sie tacy stać – tworzymy wszak siebie niejako od podstaw, bez ograniczeń, bez żadnej dodatkowej kontroli i bez żadnych konsekwencji – czyż to nie kusząca perspektywa?…

Często taka kreacja daje możliwość dowartościowania samego siebie, a wirtualny wizerunek staje się w oczach jego twórcy nieetyczna próbą oszukania kogokolwiek, ale rodzajem psychoterapii, a nawet swego rodzaju „generalną próbą” przed przeniesieniem niektórych zachowań do tzw. „realu”. Niektórzy jednak pozostają na etapie prób – a to już nie jest ani dobre, ani normalne, ani bezpieczne. Lecz, niewiadomo czemu, odpowiedzialnością za taki stan rzeczy obarczamy tylko ich…

Katarzyna Swędrowska